Sesja jak zawsze
wyłączyła mnie z życia i o najciekawszych rzeczach dowiaduję się
ostatnia. Ale jak już się dowiedziałam, to też postanowiłam coś
na ten temat powiedzieć. Bo w końcu blogerka ze mnie niszowa, choć
jeszcze nie zaprzedałam duszy diabłu (czyt. wydawnictwu), ale
cyrograf zamierzam podpisać (sic!). Jeżeli jeszcze ktoś nie wie o
czym mówię, to zanim przeczytacie resztę, rzućcie okiem na Blogi. Korupcja, kompleksy i partyzanci.
Ponieważ
dużo już na ten temat powiedział Sławomir Krempa, Blair Blake,
Kreatywa oraz Dabudubida nie będę za nimi powtarzać, jak bardzo
śmieszny podział blogów na stosikowe (czyli totalną
amatorszczyznę połączoną ze zbieractwem) i niestosikowe (dążące
do bycia full professional). Inna sprawa, że za każdym razem jak o
tym pomyślę, śmieję się jak wściekła norka i zastanawiam, co
trzeba palić, żeby dojść do takiego wniosku.
Skoncentruję
się na jednym aspekcie, który rozbawił mnie jeszcze bardziej niż
wielki podział przebiegający przez blogosferę literacką.
(...)Postronni czytelnicy mają zaś wrażenie, że założenie bloga literackiego to najprostszy sposób na dorobienie się małej fortuny na książkach.(...)
(...)Z drugiej strony zaś posądzenie o pisanie recenzji na zamówienie zakłada wiarę w wysoką pozycję blogów jako źródła rekomendacji. Ten schizofreniczny układ sprzecznych wartości i ocen powtarza się w wielu innych zjawiskach związanych z blogami literackimi i krytycznymi. Faktycznie, można tam czasem znaleźć zaproszenie do współpracy wydawców, czy to w przygotowaniu recenzji wewnętrznych, czy to do przesyłania książek. Mój zarzut tutaj wiąże się jednak nie z nieuczciwością (bo to trochę wstyd zajmować się przestępstwem na tak małą skalę, gdzie formą wynagrodzenia jest książka), ale z przeświadczeniem, że jest to w przypadku wielu blogerów jedyna świadoma strategia działania. Zamiast bowiem realizować jakąś własną „politykę krytyczną”, sterować własnym procesem czytania, słowem myśleć o celu i sensie internetowej krytyki literackiej, kolejni blogerzy deklarują, że czytanie, leżenie pod kocem i picie gorącej herbaty to ich ulubione rozrywki.(...)
Jako
że w blogosferze siedzę nie tylko literackiej, pomyślałam, że
powiem parę słów o rzekomym zbijaniu kasy. Bo mam wrażenie, że
pani Profesjonalistka nie bardzo się orientuje w tym temacie.
Blogerzy, którzy rzeczywiście zarabiają pieniądze, to blogerzy
lifestyle'owi i tzw szafiarki (i ci zdolni, znający swoją wartość
zarabiają niezłe pieniądze). W innych dziedzinach jeżeli się to
udaje, to jednostkom i to za tak śmieszne kwoty, że są z reguły
pomijani milczeniem.
Ja
się jednak zapytam, co jest złego w recenzjach na zamówienie,
jeżeli ktoś mi za nie zapłaci? Za książkę nie kupię sobie
bułki na śniadanie. Bloger literacki, który zna to środowisko i
wie, że takie sprawy (ukrywanie współpracy) szybko ujrzą światło dzienne, oznaczy taką
recenzję wielkim neonem wpis sponsorowany. I bloger
najedzony, i czytelnicy nieoszukani. Problem jest taki, że... nie
spotkałam się jeszcze z blogiem, na którym by takie wpisy
istniały. Na blogach literackich praktycznie nie da się zarabiać,
bo i jak? Które wydawnictwo zgodzi się zapłacić za recenzję, bez
pewności, że będzie ona pozytywna? Jak wiecie, to dajcie mi
namiary. W literackiej blogosferze raczej krążą legendy o
wydawnictwach zrywających umowy po skrytykowaniu ich książki, niż
o blogerach sprzedających swoją czytelniczą niewinność. A posądzenie, że recenzje się pozytywne, bo dostaje się książkę od wydawnictwa, jest co najmniej dziwne. Żaden szanujący się bloger, nie pozwoli, by wydawnictwo weszło mu w ten sposób na głowę. A jak widać, wydawnictwa zauważyły duże możliwości w subiektywnych ocenach blogerów i bardzo chętnie z nimi współpracują.
Zawsze rozumiałam sens istnienia blogosfery literackiej właśnie w promocji
czytelnictwa, tym zacytowanym powyżej leżeniem pod kocem i
czytaniem. Co w tym złego? I chyba tylko idiota myśli, że jest to
jedyna rzecz, jaką bloger się zajmuje i innych pasji już nie
posiada. Pytam tylko, gdzie na blogu recenzenckim jest miejsce na
opowiadanie o zdobywaniu szczytów Tart, kursie nurkowania, czy
tysiącu innych rzeczach?
(...)I na takich autorów jest miejsce w Internecie, bo ta grupa właśnie zaspokaja gusta największej części publiczności czytającej, która szuka książek interesujących, relaksujących i niezbyt trudnych. To właśnie ci autorzy stają się „etatowymi recenzentami” Miry (wydawnictwa zajmującego się Harlequinami), Amberu i wielu innych. To ci autorzy ustanawiają pewną średnią, normę, wizerunek polskiej blogosfery literackiej. Od nich też chcą się odciąć ci bardziej ambitni, „antystosikowi”. Ci inaczej traktują sieć, szukają w niej recenzji książek niszowych, fantastyki, non-fiction, komiksów. Chcą czytać teksty długie, profesjonalne, wnikliwe.(...)
Jako
osoba wyznająca zasadę „nie ważne co czytasz, ważne że
czytasz” nudzi mnie już stawienie jednych gatunków nad innymi. Tak dobrze znane jest to ze szkoły, gdzie polonistki
słyszące ode mnie, że czytam fantastykę, łapały się za głowę
i załamywały ręce. Bo gdzie fantastyce, do literatury pięknej!
Problem jest tu tylko taki, że wybitnych książek, nieraz i nie
dwa, przeczytać się po prostu nie da. I tak, wychodzi tu ze mnie
moja wielka, cholerna ignorancja. Ale jeżeli, ktoś czyta dzieła
wielkich mistrzów, dlatego że wypada, a nie dlatego, że sprawia mu
to przyjemność, to on już dawno zapomniał, jaką funkcję powinna
spełniać książka. A w każdym gatunku znajdą się pozycje wybitne i te, na które żal tracić naszego cennego czasu. Tym bardziej mnie to bawi, bo sama objechałam Buszującego wzbożu (a to przecież kanon! – wychwalona przez krytyków
lektura), a padam na kolana przed Zbieraczem Burz. Dowodzi to tylko
tego, że nie znam się na literaturze. A to co robię jest nic nie
warte i nie ważny jest fakt, że ja i tysiące innych osób, robimy
to z pasji to literatury (takiej czy innej) i pisania.
Widzę, że mnie też sporo ominęło z powodu sesji, bo o tym oburzającym artykule dowiedziałam się właśnie dzięki Tobie... No cóż, chyba już tak dużo zostało powiedziane, że nie ma potrzeby pisać tego jeszcze raz - mogę się tylko podpisać pod opinią Twoją i innych blogerów.
OdpowiedzUsuńTeż właśnie mam na głowie to całe zamieszanie związane z sesją, a tekst pani Profesjonalnej był niezłym urozmaiceniem czasu spędzonego nad podręcznikami - przynajmniej było się z czego pośmiać :) Posądzanie kogoś o sprzedawanie się za książki jest co najmniej śmieszne - gdyby ktoś chciał zarabiać na pisaniu bloga, raczej postawiłby na - jak wspomniałaś - lifestyle. A współprace z wydawnictwami nie są aż tak cenne żeby trzeba było oszukiwać na ich korzyść - jak nie to, znajdzie się inne, a jeśli nie to od czego są biblioteki czy księgarnie? A o podziale na lepsze i gorsze gatunki już nie wspominam, bo to czysta głupota. W każdym znajdą się genialne i beznadziejne książki, nie ma czegoś takiego jak lepszy-gorszy gatunek. Pozdrawiam :))
OdpowiedzUsuńTwój wpis, podobnie jak te poprzedników świetnie charakteryzuje naszze środowsisko. Chwała Ci za to! ;)
OdpowiedzUsuńPs. Mnie się "Buszujący..." podobał. Czy to znaczy, że jestem nieco "odklejona"? :P
Nie, to znaczy, że ta książka musi coś w sobie mieć :)
UsuńPs. A ja tylko tego nie znalazłam ^^"
Znalazłam Twojego bloga przez przypadek i bardzo się cieszę;) Też zdarzyło mi się skrytykować książkę, która w świecie jest ceniona, a mnie od niej na mdłości ciągnęło i śpiączka wszechpotężna ogarniała, jednakże na klasyków ostatnio się w zawrotnym tempie (jak na moje oczywiście) przerzucam, bo w końcu zarazą nie są, a i nie raz dużo dobrego powiedzą. Jednakże proces ten nastąpił prawie dwa lata po zakończeniu szkoły średniej, kiedy powoli zaczęłam zapominać, jak mi polski ciapkę z mózgu robił. Masz rację - nie ważne co kto czyta, ważne żeby tej właśnie osobie sprawiało przyjemność, a kategoryzowanie bloggerów?
OdpowiedzUsuńWidać autorowi przytaczanego przez Ciebie tekstu ktoś zdrowo nadepnął na odcisk, oczywiście z tej "Mało ambitnej" blogsfery;)
Pozdrawiam serdecznie;)