Jako wielka fanka sagi Pieśni lodu i
ognia z wielkim entuzjazmem podeszłam do kolejnej części. I po raz
pierwszy przeżyłam prawdziwy zawód. Nie podobało mi się prawie
wszystko.
Ale po kolei. Zacznijmy od bohaterów.
Autor postanowił odsunąć na dalszy plan część ze znanych nam
postaci, w zamian dając wątki innym. I jak bardzo ucieszyła mnie
możliwość czytania rozdziałów poświęconych Cersei, jak
kompletnie nie rozumiem dlaczego zdecydował się – z całej gamy
innych postaci – na Brienne. O ile nic do niej nie miałam we
wcześniejszych częściach, gdy przewijała się w tle, tak teraz po
prostu jej nie lubię. Oprócz zmiany warty
jaką zafundował nam Martin (co przy kilku ulubionych bohaterach
niepojawiających się w tej części w ogóle, było dość
bolesne), wprowadził jeszcze inną innowację. Przyzwyczajeni z
poprzednich tomów, że prolog i epilog dotyczy postaci drugo–a
niekiedy i trzecio–planowych, zaskoczeni zostajemy tym zabiegiem
nie tylko na początku, ale i w środku książki. Co jednak
przypisuje jej na plus. Dlaczego? Żeby to wytłumaczyć, muszę
najpierw opisać akcję.
A ta wlokła się
zadziwiająco wolno. Praktycznie nic się w tej części nie
wydarzyło. Zamiast wartkich wydarzeń, mamy rozwleczone, mało
ciekawe wątki jak rządzenie królestwem, planowanie spisków,
uczty, narady itd. Plus wylewanie żali, brak zaufania do
kogokolwiek. I Brienne. Jak przy innych bohaterach akcja wlokła
się mozolnie, ale jednak ciągle naprzód, tak w jej przypadku
wszystko się zatrzymywało. Nie wniosła sobą nic do fabuły. I
tutaj przejdę do rozdziałów z postaciami drugoplanowymi. To były
te momenty, w których czuliśmy, że Martin jeszcze pamięta jak
stworzyć dobrą, klimatyczną i wartką opowieść.
Jest także jeszcze
jedna rzecz, której nie umiem zrozumieć. Gdy Sansa zmienia swoje
imię na Alayne (co, jak i dlaczego to już musicie dowiedzieć się
sami), nagle rozdział jej poświęcony zostaje nazwany właśnie
Alayne. Jest to dla mnie zabiegiem bardzo dziwnym i niezrozumiałym,
choćby z tego powodu, że Arya nie raz już przez pół książki
ganiała pod innym imieniem (żeby to jednym) jednak rozdziały
zawsze tytułowane były tak samo.
Podsumowując. Jak
na razie jest to najsłabsza część z całej sagi. Czuć ten
klimat, pióro Martina, ale gdzieś zginęło to tempo, którym
przegonił nas przez poprzednie części.
Pozostaje mieć
nadzieję, że to cisza przed burzą.
Nie miałam do tej pory okazji czytać Martina, choć zaczyna być przecież zaliczany do klasyki gatunku. Pomimo boomu na tą serię, po ekranizacji nadal nie mogę się za nią zebrać. W końcu jednak wiem, że będę musiała sięgnąć po pierwszy tom ;)
OdpowiedzUsuń